Conditorei Café
an der Isar
Kiedy więc znów przyjechałam do miasta, trzeciego dnia majowej wyprawy postanowiłam odwiedzić tą najpiękniejszą, najmniejszą kawiarnię świata. Pamiętałam tylko nazwę ulicy, nawet nie byłam pewna, czy nadal tam jest. Nie miałam numeru telefonu do wuja, więc nawet nie mogłam go uprzedzić o wizycie.
Okazała się, że kawiarnia wciąż tam jest. Prawie taka sama jak dawniej. Wujo sprzedał ją, ale wciąż mieszkał obok. Niestety wyjechał na cały tydzień. Szkoda. Kupiłam więc uśmiechający się do mnie z gabloty kawałek Schwarzwälder Kirsch – Sahne, Cafe latte i usiadłam przed kawiarnią. Na wyrwanej kartce z kalendarza napisałam łamanym niemieckim krótki list. Pewnie i bez tego listu wujo by się dowiedział o mojej wizycie, bo pracownicy kawiarni cały czas mnie obserwowali. Wreszcie właściciel kawiarni do mnie wyszedł i zaczął wypytywać. Po tym jak opowiedziałam mu historię mojego życia, skąd znam Hilmara, czego od niego chcę, zostałam pozytywnie zweryfikowana - był tak miły, że dał mi do wuja numer telefonu. Padał deszcz, a ja delektowałam się zapachem świeżo upieczonego ciasta i wspomnień.
Byłam kiedyś (jeszcze jako nastolatka) na miesięcznych
wakacjach w Monachium. Prawie dokładnie 20 lat temu. Z moją mamą. Całymi dniami
snułam się po mieście, poznawałam uliczki, zwiedzałam muzea, szukałam smaczków
i zaczarowanych ogrodów. Zakochałam się mieście, ma w sobie tyle przestrzeni,
dobrej energii i otwartości.
Bywałam też w kawiarni wujka Hilmara nad brzegiem rzeki Izary.
Pamiętam, że wujek, który nie najlepiej mówił po polsku, gdy tylko mnie
widział, wołał z radością „Oooo, Agnieska” i przygotowywał mi ogromny kawałek
ciasta drożdżowego ze śliwkami i niebotyczną ilością bitej śmietany. Mieszkał w
podwórku za kawiarnią. Miał piękny ogród na dachu… Fantastyczne wspomnienia. Nikt
nie liczył kalorii, a te wakacje smakowały bosko. Od tamtego czasu nie
widziałam wuja.Kiedy więc znów przyjechałam do miasta, trzeciego dnia majowej wyprawy postanowiłam odwiedzić tą najpiękniejszą, najmniejszą kawiarnię świata. Pamiętałam tylko nazwę ulicy, nawet nie byłam pewna, czy nadal tam jest. Nie miałam numeru telefonu do wuja, więc nawet nie mogłam go uprzedzić o wizycie.
Okazała się, że kawiarnia wciąż tam jest. Prawie taka sama jak dawniej. Wujo sprzedał ją, ale wciąż mieszkał obok. Niestety wyjechał na cały tydzień. Szkoda. Kupiłam więc uśmiechający się do mnie z gabloty kawałek Schwarzwälder Kirsch – Sahne, Cafe latte i usiadłam przed kawiarnią. Na wyrwanej kartce z kalendarza napisałam łamanym niemieckim krótki list. Pewnie i bez tego listu wujo by się dowiedział o mojej wizycie, bo pracownicy kawiarni cały czas mnie obserwowali. Wreszcie właściciel kawiarni do mnie wyszedł i zaczął wypytywać. Po tym jak opowiedziałam mu historię mojego życia, skąd znam Hilmara, czego od niego chcę, zostałam pozytywnie zweryfikowana - był tak miły, że dał mi do wuja numer telefonu. Padał deszcz, a ja delektowałam się zapachem świeżo upieczonego ciasta i wspomnień.
PS. Muszę popracować jeszcze nad moimi biszkoptami, co by
dały się pokroić na 7 warstw. WOW!
To ciacho ze śliwkami nazywa się zwetschgendatschi i jest hitem w sezonie śliwkowym :)
OdpowiedzUsuńJa mam przepis na biszkopta rzucanego o podłogę. Można go ładnie kroić, może nawet na 7 warstw. Kwestia wprawy i talentu.