Korzystając z wakacji udało mi się
zacząć czytać nową książkę. „Apatyt na Italię. VESPAniała podróż kulinarna”
autorstwa Brytyjczyka Matthew Fort’a.
Książkę nabyłam, wraz z 9 innymi
kulinarnymi wydawnictwami na aukcji internetowej, z której przychód przeznaczony
był dla podopiecznych Hospicjum „Przystań” w Poznaniu.
W zestawie dwie beletrystyki, a reszta
książki lifestylowo – kulinarne, czyli takie które kocham ostatnio najbardziej,
zaraz obok parapsychologii.
Ale wróćmy do mojego czytadła. Książka
jak łatwo się zorientować po tytule jest o tym, że facet jedzie skuterem Vespa przez Włochy (z
dołu do góry), je, rozmawia z ludźmi, je, zachwyca się, pije, zwiedza, je, ogląda…
i tak w kółko. Generalnie bardzo mu zazdroszczę.
Książka jest napisana lekkim, bardzo
soczystym językiem i podzielona na krótkie fragmenty. To pozwala po
przeczytaniu kawałka szybko skoczyć do lodówki coś przegryźć. Inaczej trudno te ociekające pysznym sosem
lub oliwą słowa przyswoić.
Ta książka wbrew pozorom nie jest tylko
i wyłącznie pochwałą bachusowego stylu życia. To także spojrzenie na to, jak
ważne jest w naszym życiu jedzenie, rozumiane nie jako spożywanie posiłku, ale
cieszenie się nim, bycie razem z innymi, dzielenie się, odczuwanie
przyjemności, przynależności. Można oczywiście coś na szybko wciągnąć, żeby nie
umrzeć, błyskawicznie dostarczyć organizmowi energii. Można też jeść celebrując
każdy kęs, rozpieszczając swoje kubki smakowe. Czym innym jest jedzenie samemu,
czym innym w towarzystwie. Nie bez przyczyny przy rozwodach pytają o wspólnotę
stołu. To jedna z rzeczy, która ludzi bardzo łączy. Nie znam żadnych badań na
ten temat, ale obstawiam, ze pierwotni ludzie tez tak mieli.
W moim domu wspólne, rodzinne posiłki są
swoistym rytuałem. Nie wszystkie i nie zawsze, ale stanowią oś każdego dnia. W
tygodniu przynajmniej kolację staramy się razem zjeść. I w sumie nie ważne co
stoi na stole. Może być chleb z dżemem. Tego nigdy w naszej spiżarni nie
brakuje. Samo bycie przy stole ma magiczną moc. W weekend prawie wszystkie
posiłki razem jemy. O potrawach – rytuałach napiszę innym razem.
Wyższa szkoła jazdy to wspólne gotowanie
i pieczenie. To niestety zdarza się rzadko, więc gdy tylko już jest urasta do
rangi święta.
- Czy ten miecznik (ryba) jest włoski
czy gracki?
- Włoski – odpowiada kelner.
- Jest Pan pewien. Bardzo wcześnie na
krajowe mieczniki. Myślę, że musi być z Grecji – drąży kobieta.
- W żadnym razie. Właśnie zaczynają je
łowić w Cieślinie Mesyńskiej. – odpowiada oburzony kelner.
Ostatecznie pani zamawia strzępiela.
Po chwili towarzysz Pani pyta ją o co
chodzi z tym miecznikiem i co za różnica. Ta mu klaruje, że mieczniki płyną na
tarło w górę wybrzeża kalabryjskiego przez Cieśninę Mesyńską. Zazwyczaj
pojawiają się dopiero pod koniec kwietnia, może na początku maja (czyli za ponad
miesiąc) i dlatego miała wątpliwości co do pochodzenia ryby. A różnica między
miecznikiem włoskim a greckim jest taka, że po przepłynięciu przez cieśninę
ryby robią się amorosi – gotowe do
tarła, dzięki czemu ich mięso staje się più dolce, delicato, più morbido – słodsze, delikatniejsze,
bardziej miękkie i generalnie lepsze.
Po przeczytaniu tego kawałka odłożyłam książkę i zaczęłam się zastanawiać. Byłam wręcz oburzona. Czy ta kobieta zwariowała? Jakie to ma znaczenie? Ale potem zdałam sobie sprawę, że przecież sama tak robię. Wszyscy tak robimy. Wybieram na półce sklepowej produkty, które bardziej nam smakują. Płacimy więcej za eko- ziemniaczki organiczne kalarepki, bo wierzymy, że są lepsze i smaczniejsze, zdrowsze i lepiej wpływają na cerę. Zachowanie tej Pani chętnie nazwiemy snobistycznym. Nasze własne określimy świadomym wyborem.
Pewnie fajnie by mieć tak wysublimowane
podniebienie, aby móc wyczuwać niuanse smakowe na poziomie high level. Jestem jednak zadowolona z tego, czym mnie natura
obdarzyła. Ale o tym też innym razem.
Pozdrawiam
Komentarze
Prześlij komentarz