Ostatnio dość ambitnie realizuję hasło „albo teraz albo
nigdy”. Biorę się za prawie wszystko, biorę co się da. Wymyślam sobie zadania,
realizuję pomysły innych. Rok bardzo ciekawie rozpoczął się od wyprawy do Oslo
(w Norwegii) i od tamtej pory nie daje mi chwili wytchnienia.
Czasem mnie to zastanawia, a nawet przeraża. Przecież
dlatego zrezygnowałam z korporacji, aby unikać tego tempa, biegania. Aby mieć
czas na dostrzeżenie finezji i wszystkich kolorów, kształtów życia, a nie tylko
wpatrywać się w ambitnie wyznaczony cel na horyzoncie.
Poniedziałki przypominają piątki. Z tą różnicą, że w piątek wieczorem,
można spuścić się z łańcucha i nie zważać na to, że kolejny poranek jest kolejnym
etapem maratonu. Zapiski w kalendarzu są wyznacznikiem nastroju. Jest przecież
tyle do zrobienia. Wszystko musi być załatwione. Samo się nie zrobi. Przecież
świat nie poczeka. I tak dalej…
Piszę to przy sobocie. Po modelowym tygodniu kręcenia się za
własnym ogonem. Wiem, że nie chciałabym mieć takiego tygodnia ponownie. Wiem,
że będę go mieć jeszcze nie raz.
Co jakiś czas huczy mi głowie hasło z zasłyszanej w
młodzieńczych latach piosenki zbuntowanej kapeli Włochaty – „Twoje życie w
Twoich rękach, stańcie i stawcie opór”. A zaraz potem dźwięczy Dezerter „I tak
skończycie w garniturach”.
Jest to dość duże uproszczenia. Ale przecież to sami sobie
wybieramy ścieżkę. Nie ma co zganiać na los, okoliczności i innych. Nasze
wybory doprowadziły nas do tego miejsca, w którym jesteśmy. I to od nas zależy,
w którą stronę zrobimy krok jutro.
Zakładałam tego bloga z potrzeby i głodu pisania. Miałam
czas i niedosyt pióra. Miałam chęć wylania z siebie kolorowych metafor i podrzędnie
złożonych zdań. Wówczas słowa same się układały i tworzyły moje opowieści. Dziś
piszę już „zawodowo”. Głównie w tonie suchym, skondensowanym i „społecznym”.
Nie ma już miejsca na zbędne opisy, wyobraźnię i rozbudowane wtrącenia. Moja
muza – pasja, mnie opuściła. Pęd i wielość spiętrzających się spraw sprawiły,
że pisanie mnie już mnie nie kręci jak kiedyś. Jakkolwiek idiotycznie to brzmi.
Niemniej czasem w trosce o zdrowie psychiczne, a może z
tęsknoty na nią – tą muzą, wskrzeszam w sobie iskierkę i puszczam wolno myśli.
Wędrują one wtedy luźno przez tereny dawno nie odwiedzane przeze mnie, morza,
kosmosy…. zwykle na końcu lądują w domu. I jest jakby lepiej.
Dziś mam dzień kanapowy. Mój organizm powiedział siedź albo
leż. Wreszcie mam odwagę go posłuchać, wyłączyć na chwilę wewnętrzny przymus
bycia w ruchu. Dziś mam dzień regeneracji przed kolejnym wielkim tygodniem. I
zamierzam iść nawet na spacer.
***
Po tym jakże optymistycznym wstępie przejdźmy do meritum
tego bloga. Gotuję nadal. Wciąż strzelam fotki moim pysznotkom. Tyle, że opisać
ich już nie mam kiedy. Wybaczcie.
Dziś zapiekanka naleśnikowa.
Najpierw należy usmażyć naleśniki. W ilości zależnej od
wielkości naczynia, w którym będziemy zapiekać.
Naleśniki smażę klasycznie. Mąka (zwykle pszenna z dodatkiem
żytniej z pełnego mielenia), jajko, mleko, szczypta soli, chlust oleju. Zwykle
smażę ich duuuużo, bo u nas w domu to jedno z ulubionych dań i dzieci mogą je
jeść na każdą okazję i posiłek.
Na farsz potrzeba jeszcze:
- Mięso mielone (my lubimy wieprzowo – wołowe)
- cebula pokrojona w kostkę
- jajko
- pomidor obrany ze skórki, pokrojony w kostkę
- sól, pieprz i przyprawy ulubione
- dok pomidorowy
Wszystkie składniki farszu dokładnie mieszam. Smaruję cienko
naleśniki. Zawijam w rulon i kroję na około 5 centymetrowe odcinki. Układam je
gęsto na posmarowanej olejem formie. Posypuję żółtym serem i zapiekam. Około
pół godziny – 40 minut.
Smacznego!
PS. I jeszcze. Zamiast farszu mięsnego lubię dodać farsz szpinakowy z fetą albo warzywny z pesto.
PS. I jeszcze. Zamiast farszu mięsnego lubię dodać farsz szpinakowy z fetą albo warzywny z pesto.
Komentarze
Prześlij komentarz